Zacznę ja....
Była sobie kiedyś dziewczyna, której wydawało się, że jest piękna, młoda i szczupła. I nawet rozmiar ubrania 48-50 nie był w stanie przekonać jej, że z tą szczupłością nie jest do końca tak, jak ona to sobie wyobraża. Aż nastąpił dzień, w którym otrzymała zaproszenie na wesele do Chrześniaczki i zapragnęła kupić sobie cudną kreację, dostosowaną do swojej "fit" figury. Co się dziewczyna nachodziła, naszukała odwiedzając wiele sklepów z odzieżą przeróżną i drogą i tanią. Cóż z tego, że wszystkie kreacje przypominały wielkością namiot cyrkowy. Cóż z tego, że oczami wyobraźni widziała tej przecudnej urody kreację...materiał, fakturę, fason....Paromiesięczne poszukiwania spełzły na niczym. Dziewczyna ubrała się najlepiej jak umiała, aczkolwiek nie w wymarzoną kreację, a w zupełnie coś innego. Ale to jeszcze nie koniec tej historii. Dziewczyna poszła na wesele ubrana w jedwabie, ufryzowana, wymalowana, uperfumiona i bawiła się rewelacyjnie. Przetańczyła noc całą i poprawiny....I nadal cały czas wydawało się jej, że jest super do momentu, gdy otrzymała płytę z wesela, zasiadła do oglądania i...nie znalazła siebie na tej płycie. Przeżyła szok, potężny szok, bo zobaczyła na filmie identycznie ubraną, ufryzowaną, wymalowaną, świetnie się bawiącą osobę...grubą osobę....I otworzyła oczy, te same oczy, które przez wiele lat widziały co chciały, ale widziały zafałszowany obraz...Nie szczupłej dziewczyny, a kobiety z tłustymi policzkami, brakiem szyi, paroma wałkami w miejscu talii....I przeraziła się nie na żarty. I to był ten bodziec, który odmienił jej życie.
Zaczęła poszukiwania. Czytała wnikliwie, co wpadło jej w ręce o dietach, ćwiczeniach, efektach, ostrzeżeniach, spalaczach tłuszczu, suplementach....cóż długo i cierpliwie szukała. Nie będę opisywać jak długo to trwało i jakimi metodami doszła do tego, że nie ma diety cud, że istnieje efekt jo-jo, że spalacze tłuszczu i suplementy to ściema, że jedyną skuteczną metodą na odchudzanie jest, po prostu, zmienić nawyki żywieniowe. I to był strzał w dziesiątkę.
Dotarła ta dziewczyna do takiego etapu, że miała totalny mętlik w głowie. Co ekspert, co dietetyk, to inne propozycje...jedne płatne inne gratis. Postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i znaleźć swój indywidualny sposób na zgubienie wagi. Nie skupiała się na jednej określonej metodzie. Wyciągnęła wnioski z tego co przeczytała i doszła do wniosku, że ten kto graniczył kalorie do 1200 na dobę, zapewnił organizmowi potrzebne węglowodany, białka i tłuszcze, nauczył się łączenia i niełączenia produktów, że żeby schudnąć trzeba jeść "z głową", ten jest skazany na sukces. I zaczęła.
Nie będę opisywać jak na początku bolało, że nie może zjeść chleba z szyneczką czy serem, ile starych nawyków musiała wykorzenić, jak musiała się dyscyplinować i motywować, jak musiała pilnować stałych godzin posiłków. Nie będę opisywać ile chwil zwątpienia miała, ile razy w ciągu dnia sprawdzała jaki produkt ile ma kalorii, jak połączyć produkty, jak skomponować posiłki... Wierzcie mi, że droga była długa i kręta. I nie była to miesięczna podróż. To była przygoda jej życia i trwała nie parę miesięcy, jak przy dietach...Ta przygoda trwa do dzisiaj. Końca tej przygody nie ma, bo uwarunkowania genetyczne nie pozwalają się zignorować, nadal liczy dziewczyna kalorie, nadal musi pilnować, by stare nawyki nie wróciły, choć czasem robi odstępstwa, dla bułeczki z szyneczką. I jada słodycze, co jest dla niej największą frajdą. Bywa i tak w tej przygodzie, że 3-4 kilo w niechcianą stronę pójdzie, ale dziewczyna już wie, jak temu "zaradzić". I jest jej z tą wiedzą łatwiej, bo dziewczyna kiedy chce, to może kupić ubranka w rozmiarze 38-40.
Koniec bajki